czwartek, 31 grudnia 2015

Z Nowym Rokiem

Dzisiaj ostatni dzień starego roku. Zresztą, dlaczego starego? Ot, tego który już właściwie jest historią. Jutro będzie już Nowy Rok, nowe wyzwania, nowe możliwości...
Odchodzący rok był wspaniałym czasem. I byłoby cudnie, gdyby ten nowy również taki był. A zresztą, jestem pewna, że będzie.
Ponoć początek roku jest najgorszym czasem na postanowienia - zimno, ciemno i po dwóch tygodniach już się nie chce. Ale...warto spróbować. Wymyśliłam takie postanowienia
1) zamieszczać 1 wpis w tygodniu na blogu. Ostatnio z tym mam niesamowity problem, ale przecież wszystko to kwestia priorytetów.
2) przeczytać 1 książkę w ciągu 2 tygodni (i napisać o niej). 1 książka na tydzień to jednak za dużo na mnie, chyba że będę w to wliczać podręczniki akademickie...a kto by tam chciał czytać recenzję np. zbioru kazusów z postępowania karnego;)
3) posłuchać 1 nową (dla mnie) płytę w ciągu 1 tygodnia (i oczywiście wspomnieć Wam o niej).
Ambitnie;]

Życzę Wam Szczęśliwego Nowego Roku - niech spełni wszystkie Wasze nadzieje i marzenia!

sobota, 12 grudnia 2015

Tytułem wyjaśnienia

Po tak długiej nieobecności pasuje mi napisać kilka słów tytułem usprawiedliwienia.
Kiedy byłam w ciąży z Małą, nie mogłam zaakceptować faktu, że muszę zrezygnować z pełnej aktywności - moje ciało po prostu chciało odpocząć. Teraz, gdy po raz kolejny przyszło mi się zmierzyć z 9 miesiącami oczekiwania, jestem mądrzejsza (choć na początku też walczyłam ze sobą), słucham swojego ciała i lekarzy. Odpoczywam, ograniczając swoje działania do minimum. 

Ciąża to specyficzny* czas dla każdej kobiety. Nie martwcie się, nie zamienię tego bloga w dziennik ciążowy;)


*Ale jeżeli ktoś mi powie, że ciąża to najpiękniejszy czas w życiu, strzelę w łeb bez ostrzeżenia ;]

środa, 25 listopada 2015

"Wszystko zależy od przyimka"

Fajną książkę ostatnio przeczytałam. Chociaż w tym przypadku nawet nie wypada pisać "fajna". To raczej interesująca lektura dla wymagającego czytelnika. Czytelnika, który podobnie jak ja, jest wrażliwy językowo i nie może się powstrzymać przed poprawianiem błędów językowych typu "włanczać", "tutej" i tak dalej.
Spotkało się bowiem trzech wybitnych językoznawców - Bralczyk, Miodek i Markowski - postanowili porozmawiać o współczesnym języku polskim, a żeby nie zagadali się na amen, jako moderatora rozmowy wybrali Jerzego Sosnowskiego. Zapis tych rozmów tworzy przyjemną lekturę o języku polskim - takim, jakiego używamy na co dzień, a może bardziej takim, jakim chcielibyśmy zawsze się posługiwać. Polecam!


czwartek, 12 listopada 2015

nie wiadomo czy się śmiać, czy płakać

Mój M... pasjonuje się fotografią. I robi naprawdę przepiękne zdjęcia - wychwytując z krajobrazu to, co najciekawsze. Świat widziany obiektywem jego aparatu niejednokrotnie jest piękniejszy, niż w rzeczywistości... Zdjęcia publikuje na swojej stronie internetowej.
Raz po raz dowiadujemy się, że ta czy inna osoba użyła jego zdjęć do publikacji w Internecie. Jeżeli to jest do celów niekomercyjnych, to jeszcze pół biedy. Jednak zdarzyło się, że różne firmy używały jego zdjęć do grafiki na swojej stronie internetowej czy folderze reklamowym. Wtedy działamy - wszak to zwykła kradzież!
Ale to co zobaczyłam wczoraj, sprawiło, że nie wiem już czy się śmiać czy płakać... Portal z Rudy Śląskiej ogłosił konkurs fotograficzny na najpiękniejsze jesienne zdjęcie. I jakież było nasze zdziwienie, gdy niejaki Łukasz Wiśniewski, najprawdopodobniej mieszkaniec tego miasta, zwyczajnie ukradł zdjęcie ze strony M... i wysłał na konkurs jako swoje....


(http://rudaslaska.com.pl/fotoreportaz,ruda-sie-mieni-w-barwach-jesieni,1145874,1145752,35.html)

 Nie pokusił się nawet o zatuszowanie podpisu autora na zdjęciu. Daleka jestem od wyzywania kogoś od idiotów, ale Łukasz Wiśniewski aż się o to prosi. Ukradł zdjęcie myśląc, że ujdzie mu to na sucho? Że nikt nie zauważy? No żeż ty!
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że tak naprawdę to temu plagiatorowi i tak nikt nic nie zrobi. Organizatorzy konkursu zapewne wycofają to zdjęcie, sprawa rozejdzie się "po kościach".
(a mnie cholera bierze)



środa, 11 listopada 2015

Narodowe Święto Niepodległości

Zacznę od fragmentu książki M. Wałkuskiego "Ameryka po kawałku". "Czwartego lipca Amerykanie obchodzą urodziny swojego kraju, czyli Dzień Niepodległości. To najważniejsze, a zarazem najbardziej radosne i sympatyczne amerykańskie święto. Tego dnia odbywają się parady, koncerty, imprezy sportowe oraz pokazy sztucznych ogni. (...) Dzień Niepodległości jest świętem wszystkich Amerykanów - niezależnie od rasy, religii czy przynależności etnicznej. Na obchodach można zresztą spotkać nie tylko rodowitych mieszkańców USA, ale również rzesze imigrantów, którzy dumnie powiewają amerykańskimi flagami. Podczas Dnia Niepodległości Amerykanie okazują swój patriotyzm na różne sposoby - między innymi poprzez ubiór. Zakładają na siebie T-shirty, krótkie spodenki, sukienki i nakrycia głowy w kolorach flagi narodowej, czyli czerwonym, białym i granatowym."*
Skoro niejako odgapiliśmy już walentynki i halloween, może nauczmy się od Amerykanów spontanicznej uciechy z tego dnia, jakim jest obchodzone dzisiaj Narodowe Święto Niepodległości. Aby zamiast manifestacji różnej treści - były wesołe parady, zamiast napuchniętego do granic możliwości patetyzmu - zwykła ludzka serdeczność i radość. Aby politycy i duchowi dostali absolutny zakaz mieszania się w to święto - nasze święto - wszystkich Polaków. A nie tylko tych prawdziwych, tych właściwych, tych odpowiednich....i tak dalej...



* Marek Wałkuski "Ameryka po kawałku" s. 60, wydawnictwo ZNAK, Kraków 2014

poniedziałek, 9 listopada 2015

listopad....listopad...

Mamo! Zobacz, to drzewo nie ma już liści - krzyknęła moja Mała, gdy rano szłyśmy do przedszkola. Wczoraj bardzo wiało, pewnie wszystkie spadły - odpowiedziałam mechanicznie, przyglądając się jednocześnie światu jakbym widziała je po raz pierwszy. Spokojnie, nie zwariowałam;)
Mała jest moją prawdziwą inspiracją w codziennym treningu uważności. A ostatnio było z tym krucho -  nie czułam się za dobrze, musiałam zrezygnować z wszelakich aktywności, ograniczając się do minimum.. Zresztą, zwykłe codzienne obowiązki sprawiają, że nie mam siły już na nic więcej.
Wiem, że jest to sytuacja przejściowa. Że potem będzie już tylko lepiej. 

Powtarzałam innym, że czasem po prostu trzeba sobie odpuścić. Sama jednak mam z tym problem.
Listopad to nie jest najłatwiejszy emocjonalnie miesiąc, nie sądzicie?



czwartek, 5 listopada 2015

tyle zachodu o kosz...

Ostatnio przepatrzyłam domową apteczkę. Nawet reklamy wieszczą, że sezon na przeziębienia już się rozpoczyna, więc chciałam zobaczyć, co mam, co dokupić a co zutylizować ze względu na datę ważności. Wiadomo, że przeterminowanych leków nie można tak po prostu wyrzucić, trzeba je oddać do apteki. Wydaje się proste, a jednak...
Co ciekawe, na moim osiedlu naliczyłam 4 apteki. To musi być niezły biznes, skoro mimo takiego zagęszczenia, wszystkie działają. Czyżby wokół mnie mieszkali sami lekomani?!
Ale wracając - w pierwszej aptece pani magister łaskawie mnie oświeciła, że owszem, apteki mogą przyjmować leki przeterminowane, ale nie MUSZĄ. W drugiej, dowiedziałam się, że oni kiedyś to mieli, ale wie Pani, to się po prostu nam nie kalkulowało...koniec cytatu. Do trzeciej podeszłam już zrezygnowana, obiecując sobie w myślach, że jeżeli tam nie będzie, to po prostu wyrzucę to do zwykłego kosza. O dziwo, tu znalazłam specjalny kosz, ALE.... czy pani jest naszą stałą klientką? - usłyszałam od pani magister. E... tak, mieszkam niedaleko, tu mam najbliżej jak coś potrzebuję- skłamałam bezczelnie. No dobrze, to może pani wyrzucić te leki.
Ożeż ty!
Szperając w Internecie, dowiedziałam się, że każde miasto musi mieć kilka takich punktów przyjmujących leki przeterminowane. Za wyrzucanie leków do zwykłego kosza grożą wysokie mandaty. Prawda jest jednak taka, że większość leków z domowej apteczki statystycznego Polaka jest wyrzucana prosto do śmieci. Nikt bowiem nie ma czasu na szukanie specjalnych miejsc składowania. A jak tam u Was? 



wtorek, 20 października 2015

Grecki "syndrom paryski"

Zacznę od końca, czyli od zdjęć - wszystkie zrobione przez mojego M... a w kadrze uchwyconych kilka zakątków  jednej (idąc za przewodnikiem), z najpiękniejszych wysp greckich, a mianowicie Santorini...








(zdjęcia udostępnione za zgodą autora, więcej zachwycających widoków na  marcinkrysiak.pl , kopiowanie zabronione)

I przyznam szczerze, że dałam się nabrać jak dziecko. Bo kiedy z różnych źródeł, od zupełnie różnych ludzi słyszysz, że jest to NAJPIĘKNIEJSZE miejsce na ziemi, które KONIECZNIE musisz zobaczyć, bo ZACHWYCA i aż ZAPIERA DECH w piersiach, to musisz w to po prostu uwierzyć. Przynajmniej ja uwierzyłam.
I kiedy już byliśmy na tej bajecznej wyspie, kiedy byliśmy w samym sercu Santorini, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ktoś mnie zrobił w balona. Mój M... patrząc na mnie stwierdził tylko - dopadł Cię syndrom paryski. Eeee... że co?
Syndrom paryski to dolegliwość, która występuje najczęściej u japońskich turystów, którzy przyjeżdżają do Paryża. Odkrywają, że obraz wykreowany w telewizji czy w folderach turystycznych zupełnie nie pokrywa się z rzeczywistością. Tym samym wpadają w depresję i miewają halucynacje...

U mnie bez halucynacji się obeszło, ale... widziałam już w życiu o wiele ładniejsze miejsca, mniej zadeptane przez turystów, a za to zachwycające same w sobie. 
Kiedy teraz oglądam zdjęcia, zastanawiam się, co mi się tam tak nie podobało - przecież jest ślicznie... może zbyt dużo ludzi - to tak lekko powiedziane - bo na reklamowany najpiękniejszy zachód słońca codziennie przychodzi tam kilka TYSIĘCY ludzi. Może zbytnia komercja, a może ja po prostu wolę inne miejsca? Nie pomogła czarna plaża, białe domy i surowe skały.... to chyba nie była miłość od pierwszego wejrzenia - a na drugi raz póki co nie mam ochoty... 
Zauważyłam jednak, że Santorini bardzo podoba się Japończykom...ale o tym innym razem...

czwartek, 8 października 2015

Wujek dobra rada

Zaczęło się od tego, że (tu uważajcie, bo takie rzeczy nie zdarzają się często w życiu), moja Teściowa, gdy dowiedziała się, że jestem przeziębiona, przywiozła mi świeżo wyciskany sok z pomarańczy i grejpfrutów. Jaki to był smak! Po prostu IDEALNY!
Pomyślałam wtedy, że przecież taki sok mogę zrobić sama w domu - wystarczy kupić sokowirówkę i już. Niestety, w życiu nic nie jest tak proste - albo jest proste, tylko producenci AGD wymyślają co rusz nowe funkcje albo inne udogodnienia, bez których sok nie będzie prawdziwym sokiem. Bo prócz sokowirówki, do wyboru jest jeszcze wyciskarka do cytrusów. Poczytałam o tym i o tym...ponoć sokowirówka pod wpływem temperatury niszczy wiele witamin i składników odżywczych, a wyciskarka z kolei nie zrobi soku z...marchewki;).
Podglądnęłam również fora, gdzie użytkownicy wypisywali całe peany o wyższości wyciskarki do cytrusów od sokowirówki albo na odwrót. Ale jakoś nie wyszło to wiarygodnie...albo ja się zrobiłam podejrzliwa. Pytam więc Was - macie doświadczenia z sokowirówką albo z wyciskarką? co lepsze? Czy to prawda, że używając sokowirówki traci się dużą część witamin, a tworząca się przy wyciskaniu piana powoduje napowietrzenie, a co za tym idzie, sok jest uboższy o składniki odżywcze?







wtorek, 6 października 2015

Jak w zegarku

Proza życia pochłonęła mnie w całości.

Mała poszła do przedszkola i... od tygodnia już w domu - gorączka, katar.... musimy przez to przejść.

A każdą wolną chwilę przeznaczałam na naukę. Może inaczej - dzięki mojej (cholernej mam ochotę czasem powiedzieć), ambicji, która z wiekiem chyba coraz bardziej się uaktywnia, oraz chęci do doskonalenia swoich umiejętności zawodowych, przeniosłam się w inny wymiar - paragrafów, kontratypów, stanów wyższej konieczności i tak dalej... przeniesiony z czerwca egzamin zdany. Uffff

Prócz tego - życie kręci się wokoło, porywając mnie do coraz to nowych spraw...

Złapałam lekki oddech - lecę zobaczyć co u Was!

piątek, 18 września 2015

herbata? oczywiście, ale...

Co robicie, bądź robiły Wasze mamy, gdy byliście przeziębieni? Mleko z miodem, napar z lipy, czarna herbata z cytryną... standard.
A czy wiecie, że picie czarnej herbaty z cytryną jest bardzo szkodliwe dla organizmu?! Ja nie wiedziałam -  oświeciła mnie Helen, komentując mój poprzedni wpis. Nie chciało mi się wierzyć, a jednak...
Przypomniałam sobie, ile razy już piłam herbatę z cytryną i zrobiło mi się nieswojo. Na szczęście jednak, nie jest tak źle. Otóż z herbaty, podczas zaparzania wytrąca się aluminium, które normalnie nie jest przyswajane przez nasz organizm, ale cytryna może ułatwić sprawę. Dzieje się to w momencie, kiedy zalewamy fusy/torebkę herbaty i od razu dokładamy plasterek cytryny.
Metoda jest więc jedna - zalewamy herbatę, zaparzamy, wyjmujemy fusy/torebkę czekamy aż trochę ostygnie i dopiero dodajemy cytrynę. Dodatkowo, dzięki temu, z cytryny nie "uleci" witamina C.
To kto ma ochotę na herbatkę? 



wtorek, 15 września 2015

Odporność?!

Zaczęło się od Małej. Ot, katar. Potem M... do kataru dołożył sobie jeszcze ból gardła. A ja w gratisie dostałam jeszcze chrypkę i suchy kaszel. Dopiero wrzesień...co będzie dalej?
Coś jednak muszę robić źle. Zdrowo się odżywiam, jem dużo owoców i warzyw, nie unikam sportu i chodzę na spacery. A jednak, moja odporność jest kiepska, bo jak inaczej nazwać fakt, że złapałam pierwszą z brzegu infekcję?
Poszperałam tu i tam, wydaje się że mam dwie drogi - jedna, to szprycować się tzw. suplementami diety. A te suplementy są już chyba na wszystko, łącznie ze zgagą (nie prościej zmienić dietę?), a także z niedoborem wody w organizmie (nie lepiej pić regularnie?). Suplementy, z racji tego, że nie są lekami, nie mają gwarancji działania zgodnego z opisem na opakowaniu. Zostawię je jako ostateczność.
Druga droga, to preparaty naturalne. I tu otwiera się ogromne morze możliwości. Sąsiadka poradziła pić sok z młodej pszenicy (sama sobie pani ją za sadzi, ma pani kiełkownicę? no, to będzie prościej), brat poradził pić czystek, a zaprzyjaźniony blog ziołowy Jadwigi podpowiada szereg naturalnych specyfików. Tylko...co wybrać żeby nie zwariować?
Póki co, piję napar z imbiru (koniecznie świeżego), cynamonu i cytryny.
Nie byłabym sobą, gdybym nie spytała....jak walczycie o swoją odporność?!


                                          (Fot. Rysunek Magda Rolka ze strony wysokieobcasy.pl) 

środa, 2 września 2015

przeżywanie matki polki

Co robi matka polka na urlopie wychowawczym (czyli ja), gdy jej latorośl idzie do przedszkola? W pierwszy dzień PRZEŻYWA. Bo chociaż dziecię szło do przedszkola z uśmiechem, chociaż bez problemu wzięło za rękę panią i poszło do swojej sali, to matka polka wychodząc z przedszkola uroniła łzę. I to niejedną. Potem poszła do domu, umyła okna, wyprała, wyprasowała i jakżeby inaczej, wcześniej niż się zadeklarowała na umowie, poszła po swe dziecię. Odebrała je uśmiechnięte.
Co robi matka polka w dzień drugi? Odprowadza Małą do przedszkola i... ze zdziwieniem stwierdza, że ma teraz czas dla SIEBIE. Oczywiście, jest cała lista spraw do nadrobienia, na które nigdy nie było siły, łącznie z przełożonym egzaminem z karnego.
Matka polka jednak wie, że pewne sprawy nie uciekną. Wie również, jak ważne jest delektowanie się małymi chwilami. Zrobiła sobie kawę i...po prostu pije ją w spokoju.
Nie pamięta, kiedy miała na to wolną chwilę... 





poniedziałek, 31 sierpnia 2015

W tym szaleństwie jest dochodowa metoda

Nie wiem, kto wpadł na ten pomysł, ale musiał być szaleńcem...szaleńcem, który szybko wyczuł rynek i zarobił krocie. A w ślad za nim poszło wielu innych. Bo jak racjonalnie i logicznie wytłumaczyć fakt, że na Krecie, wyspie gdzie temperatura w ciągu roku nie spada poniżej 15 stopni, tak świetnie prosperują sklepy sprzedające....futra?
Takim "zagłębiem futrzarskim" jest miejscowość Hersonissos - jadąc drogą, mijaliśmy kilka wielkich salonów. Jak się okazuje, na niewielkim odcinku starej Drogi Narodowej działa ponad 20 takich sklepów i wciąż powstają nowe. W tym szaleństwie jest jednak metoda - na trop naprowadzają mnie napisy na sklepach pisane cyrylicą. Klientami bowiem są rosyjscy turyści. A według zapewnień sprzedawców, mogą kupić najlepsze futra na świecie za mniej niż połowę ceny. 

Różne można przywieźć pamiątki z wakacji - oliwę, ceramikę albo...futro;) 



piątek, 28 sierpnia 2015

taki niepozorny, a jednak...

Ktoś, nie pamiętam kto, ostrzegał mnie przed nimi. Mówił, że tam, gdzie jadę na wakacje, są wszędzie. I że przez pierwsze dni nie pozwolą usłyszeć własnych myśli, ale później staną się dla nich ledwo słyszalnym tłem. Cykanie to będzie mi towarzyszyło wszędzie. I nie mylił się ten ktoś.
Tuż za progiem lotniska w Chanii usłyszałam je, lecz jeszcze zignorowałam. Biorąc pod uwagę to, jak jeżdżą Grecy, miałam inne rzeczy na głowie - ale o tej specyficznej kulturze jazdy opowiem innym razem. Pożyczyliśmy samochód i pojechaliśmy w kierunku pierwszego hotelu... M...słyszysz to? - zapytałam. M... popatrzył na mnie badawczo, jakby obawiając się, że słyszę głosy. A ja te głosy faktycznie słyszałam...cykcykcykcykcykcykcykcyk.. przez chwilę myślałam, że zepsuło nam się auto. Uchyliliśmy szyby i wtedy rozległo się CYKCYKCYKCYKCYKCYK...
nie opuszczało nas ani przy śniadaniu CYKCYKCYKCYKCYKCYK, przy obiedzie CYKCYCKCYKCYK, kolacji CYKCYKCYKCYKCYK, przy basenie CYKCYKCYKCYKCYK, przy plaży CYKCYKCYKCYKCYK i przy zwiedzanych przez nas ruinach CYKCYKCYKCYKCYKCYK....tylko w nocy zapadały na krótki sen.

 I pomyśleć, że to takie małe, niepozorne stworzonko podobne do ćmy - a potrafi cykać nawet z mocą 106dB*!
 (marcinkrysiak.pl)

 Cykają tylko samce, tworząc w ten sposób jedyną w swoim rodzaju "pieśń zalotną". (ładna mi serenada). Jak donosi magazyn Focus ** Polska może poszczycić się dwoma rodzajami cykad - Cykada podolska, występująca na obszarze kilku hektarów w dolinie Nidy, a także Cykada gałązkowiec, którą można spotkać gdzieś na południu. Są one pod ochroną. Osobiście nie przypominam sobie, żebym w Polsce słyszała takie dźwięki...

 Umysł ludzki umie się jednak fantastycznie przystosować, bo po dwóch dniach nie przeszkadzało mi to już wcale. A teraz, pisząc te słowa na balkonie, żałuje, że nie cykają....CYKCYKCYKCYK..... ;) 

* źródło https://pl.wikipedia.org/wiki/Cykadowate
** http://www.focus.pl/sekrety-nauki/czy-w-polsce-zyja-cykady-11599

wtorek, 25 sierpnia 2015

"Do you know who is Krzysztof Nowicki?"

Pojechaliśmy zobaczyć na własne oczy płaskowyż Lasithi. Wyglądał bajkowo – usytuowany między górami (jak to płaskowyż), był zielonym kontrastem dla kamiennej i suchej Krety. Zatrzymaliśmy się w miasteczku, które wyglądało, jakby czas się tam zatrzymał gdzieś w latach 80-tych.. Poszliśmy do przyzwoicie wyglądającej tawerny, a tam już od progu powitał nas Gregorious – właściciel. Z właściwą grekom nonszalancją, zaprowadził nas do stolika, pytając w międzyczasie gdzie jedziemy, co tu robimy i skąd jesteśmy. A gdy dowiedział się, że z Polski, zapytał, czy znamy Krzysztofa, Krzysztofa Nowickiego. Popatrzyliśmy z M… na siebie – Nowicki, Nowicki, coś mi się kojarzyło… Kiedy przyniósł nam chleb z oliwą, podpowiedział, że to nie aktor, ani nie pisarz. A razem z wyśmienitym aperitifem (wino, feta i pomidory) położył z hukiem trzy opasłe książki, mówiąc z dumą – to archeolog, sławny archeolog, profesor uniwersytetu warszawskiego, przyjaciel Gregoriusa, a na dodatek tłumacz menu, które mamy właśnie w ręce. Pewnego dnia, opowiadał dalej Gregorius, dawno temu, kiedy u nas w Polsce był Jaruzelski, ulicami tego miasteczka przechodził turysta wyglądający jak Niemiec czy Rosjanin albo Anglik, pytał o różne rzeczy, po grecku. Zapytałem skąd jesteś – on odpowiedział- z Polski. Polski? A gdzie to jest? I tak zaczęła się ich przyjaźń. Był chyba lekko zawiedziony, że nie wiedzieliśmy kto to jest. Ale jak to mówi stare przysłowie…podróże kształcą ;)

sobota, 22 sierpnia 2015

Dementuję plotki

Nawiązując do poprzedniego wpisu, dementuję plotki - nie utopiłam się. Poleciałam do miejsca, w którym paradoksalnie było chłodniej (i przyjemniej), niż w Polsce. Objadłam się fetą i pomidorami (popijając doskonałym winem), opaliłam się prawie jak * "stara niemka", podróżując to tu to tam, poznałam regionalną kuchnię, kulturę, muzykę i trochę sztuki. A wysoko w górach dowiedziałam się, kto to jest Krzysztof Nowicki. Ale o tym będzie osobna bajka. Znalazłam też miejsce idealne do napisania swojej książki, gdzie na balkonie mogłabym pisać wpatrzona w góry, lazurowe morze i piaszczystą plażę - i to nie byle jaką, bo tą, na której filmowy Grek Zorba zatańczył swój legendarny taniec.
Przez dwa tygodnie odcięłam się prawie zupełnie od świata. Czas nadrobić zaległości....
Dużo mnie ominęło?



*określenie to jest dosłownie z życia wzięte. Na ubiegłorocznych wakacjach przy hotelowym basenie miałam okazję poznać pewne Niemki, które od rana do zachodu słońca pielęgnowały swoją opaleniznę, wyglądając...bardzo brązowo. Stąd określenie - "skwierczysz jak stara niemka"

czwartek, 6 sierpnia 2015

topię się...

Podczas dzisiejszego upalnego dnia kilka razy czułam, że się topię. Topię nie w sensie dosłownym. Może inaczej - czułam, że się roztapiam. W taką pogodę, wiadomo - trzeba pić. Wodę oczywiście, albo wszystkie inne alternatywy na wodzie będące.
Łatwo mówić - pij. Ale co?
Ostatnio w radiu usłyszałam, że sama woda nie wystarcza i powinnam koniecznie i absolutnie kupić ten nowy suplement diety, bo bez tego uschnę albo w najlepszym razie będę za mało nawodniona. Jak każde suplementy - odpuszczam.
Lubię wodę i piję ją w zalecanych ilościach, jednak czasem mam ochotę na coś innego. W taki upalny dzień, gorąca herbata czy też kawa nie brzmi zachęcająco...chociaż tej ostatniej z oczywistych względów sobie nie odmawiam.
A może pójdę dalej i zapytam...jak pić?
Pytanie na pierwszy rzut oka absurdalne - jak się pije - każdy widzi. A jednak... specjaliści zalecają picie płynów często, ale w małych ilościach. Szklanka wody "na raz" nie załatwi więc sprawy.
Skoro już wiemy jak, to teraz pytanie...co?
podpowiedzcie jakieś sprawdzone przepisy na skuteczne ugaszenie pragnienia:)


tak z przymrużeniem oka ;)

piątek, 31 lipca 2015

Idąc za Sokratesem...

Nie lubię chodzić na zakupy. Powiem więcej. Szczerze tego nienawidzę i za każdym razem zbieram się do tego najdłużej jak mogę. Nie mówię tu oczywiście o szybkich zakupach spożywczych. Chodzi mi raczej o ubrania, meble, buty i tak dalej... (na szczęście mój M... ma podobne podejście, wyłączając oczywiście elektronikę;)
Ostatnio M... musiał iść na zakupy - kilka t-shirtów, jakieś spodnie, koszula, a beze mnie nie idzie. To bardzo miłe, że liczy się dla niego moje zdanie, jednak wizja chodzenia od sklepu do sklepu lekko mnie przerażała. Podeszłam do tego z wrodzoną sobie ciekawością...bo gdy razem z M... buszowałam wśród wieszaków - zobaczyłam kilka koszul i nagle zastanowiło mnie, dlaczego ta koszula jest akurat taka a nie inna. Dlaczego kolory są w odcieniu takim a takim, a nie z domieszką skóry czy futerka (!;). Drepcząc z moim M... po centrum handlowym, oglądając wystawy i poszczególne sklepy wciąż nie dawało mi spokoju - dlaczego mamy taką a nie inną obowiązującą modę? Dlaczego te a nie inne kolory są modne, a więc są kupowane? Aż w końcu, kto albo co dyktuje warunki? Kto tworzy modę?! Z racji charakteru zakupów skupiłam się na branży odzieżowej...
Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to że trendy wyznaczają podkupywane przez firmy odzieżowe tzw. szafiarki i inni celebryci. Ot, pojawi się jedna, powie że to jest fajne, więc ich fani też będą uważać że to jest fajne i tak się kręci...
to jednak było by za proste. Myślę, że wspomniane osoby to tylko tzw. płotki.
Druga myśl, to zmowa korporacyjna - spotykają się i dogadują - w tym roku różowy pudrowy, za rok neonowy a potem lecimy w szarość...
Wydawało mi się to jednak zbyt płytkie....
Trzeci trop zaprowadził mnie w nieznane mi wcześniej meandry mody. Otóż działa to tak: tzw. trend-watcher dostaje zlecenie od dużej firmy - w którą stronę najkorzystniej pójść w kolekcjach na najbliższe kilka lat. Osoba ta, zapoznaje się z danymi statystycznymi, ekonomicznymi prognozami opracowaniami psychologów,a potem, metodą dedukcji dostosowuje przyszłe trendy. (zaleciało mi wróżbiarstwem;)
Aż w końcu dotarłam do informacji, która wprawiła mnie w niezłe osłupienie. Otóż istnieje w świecie mody osoba, która DECYDUJE, co będzie modne w najbliższym czasie. To jedna z 25 najbardziej wpływowych osób w świecie mody - Li Edelkoort. Ponoć, jeżeli powie, że w najbliższym czasie będzie modny niebieski w odcieniu takim a takim, to kreatorzy muszą to uwzględnić w swoich kolekcjach na najbliższe sezony. Wspomniana Li, to człowiek instytucja, albo, jak kto woli, człowiek informacja. Od wielu lat zbiera dane ekonomiczne i społeczne, analizuje i przewiduje trendy. Nie skupia się wyłącznie na jednej dziedzinie.
Nie mogę się oprzeć jednak wrażeniu, że wszystko co wywróżą trend-watcherzy i tak musi się sprzedać. Bez względu na to, czy trafili w nasze gusta czy też nie. A żeby się sprzedało, mamy wszak specjalistów od marketingu, którzy wmawiają nam (z różnym skutkiem), że coś jest modne i muszę to  mieć....
Chodząc od butiku do butiku, przypomniałam sobie zabawną historyjkę o Sokratesie. Pewnego dnia zobaczono jak Sokrates chodził od straganu do straganu na rynku i raz po raz wykrzykiwał... niemożliwe! niesamowite! wspaniałe! W końcu któryś z uczniów podszedł do mistrza i zapytał co jest tak niesamowite. Odparł - niesamowite jest to, bez ilu rzeczy potrafię się obejść! (i być szczęśliwy, ale to już ode mnie;)

środa, 29 lipca 2015

rozprężenie...

Z pewnością znacie ten stan - zajmujesz się jakąś sprawą przez długi czas, pochłania ona prawie wszystkie myśli i kiedy doprowadzisz ją do końca, z pozytywnym skutkiem, następuje rozprężenie... Rozprężenie w którym głowa wolna od kieratu narzuconego wcześniej, chce robić wszystko...tylko nic związanego z poprzednim zajęciem. Nazywam to roboczo "odmóżdżeniem"
Sposobów na takie odmóżdżenie jest wiele - zależy chyba od charakteru i sposobu życia danej osoby. Kilkudniowy wyjazd w góry, nad morze, słuchanie muzyki, czytanie książek, nauka języka obcego, a może...zakupy?
Postawiłam na czytanie - pani w bibliotece, na moją prośbę o zaproponowanie czegoś lżejszego od kodeksów i komentarzy do ustaw, podsuwała mi coraz to nowe pozycje - romanse niższych lub wyższych lotów, obyczajowe i dramaty. To jednak nie to - gdy zapytałam o "Sklepy cynamonowe" Schulza, wprawiłam ją w lekką konsternację "ale pani chciała coś lekkiego?" upewniała się.... oczywiście - odparłam z uśmiechem - uwielbiam ten plastyczny sposób narracji. Pani skapitulowała. Odłożyła wszystkie romanse na półkę i podała mi "Sklepy cynamonowe". Dorzuciłam jeszcze kilka kryminałów z moim ulubionym detektywem i... odmóżdżam się :) 


Delphin Enjolras - Young Woman Reading By A Window

piątek, 17 lipca 2015

z końca świata

W czasach, gdy jeszcze nie było powszechnego dostępu do Internetu...(brzmi jak wprowadzenie do jakiejś baśni;), a więc w tych czasach, gdy jeszcze "wujek google" nie miał odpowiedzi na wszystkie pytania, ludzie pisali do gazet, zadając często prozaiczne pytania - jak wypłoszyć mrówki, jak odkleić naklejki od butelek, jak gotować kapuśniak, jak zrobić maseczkę czy jak porozmawiać z teściową. Odpoczywając ma moim "końcu świata", wpadła mi w ręce niezwykła publikacja, którą czytała jeszcze moja Babcia, pt. "Poradnik domowy Babci Aliny". Książka ma jakieś 30 lat, a wciąż czyta się ją z ciekawością, a porady w niej zawarte, wciąż wydają się być (chociaż w części) aktualne...
A oto, co znalazłam o kawie
- *"zwietrzałą kawę ziarnistą można odświeżyć zalewając ją w rondelku na 10 minut świeżą zimną wodą. Odcedzić na sicie, osuszyć i rzucić na gorącą patelnię lekko posypaną cukrem pudrem. Potrząsnąć patelnią kilka razy, kawę zaraz mielić i zaparzyć. Kawa taka nie nadaje się już do przechowywania

- kawa z koglem moglem nie jest gorsza niż ze śmietanką (nie mam odwagi spróbować;)
- mała czarna będzie aromatyczniejsza, jeśli przed zaparzeniem wstawimy zamkniętą puszkę na parę minut do ogrzanego piekarnika..."

Kiedy tak czytałam te wszystkie porady, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że kiedyś ludzie byli jacyś tacy bardziej zaradni - a teraz - idziemy na łatwiznę, bo większość produktów jest w sklepie w postaci przetworzonej tak, jak sobie tego życzymy. Tylko ten smak jakiś inny...





* Poradnik domowy Babci Aliny, wydanie II uzupełnione, wyd. Pracownie Sztuk Plastycznych Kraków, Rynek Główny 11

czwartek, 9 lipca 2015

ciekawość przychodzi z wiekiem

Człowiek jednak z wiekiem robi się bardziej ciekawy świata, albo zaczyna inaczej patrzeć na pewne sprawy. W podstawówce, czy w szkole średniej, gdy miałam styczność z Mitami greckimi, do głowy mi nie przyszło, aby zapytać, a skąd one się właściwie wzięły. Miałam tylko nauczyć się suchych faktów kto to Dzeus, kto wygrał Wojnę Trojańską i tak dalej...A przecież nie od tego należałoby zacząć. I kiedy w ręce wpadła mi Mitologia Parandowskiego, zaczęłam od wprowadzenia, które w większości książek zawsze opuszczałam, uznając za nudne wywody...myliłam się jednak - to tu znajdują się najważniejsze rzeczy. Nie zdawałam sobie sprawy, że podwaliny pod Mitologię grecką zbudował Homer i Hezjod. Wyobrażacie sobie tą sytuację? Genialny twórca zbiera w jedną całość wierzenia ówczesnych greków, nadaje im główny rys, wymyśla historie, stwarza bogów większych i mniejszych, dodaje im przydomki - jednym słowem jest twórcą czegoś, co wraz z kultem owych bogów stało się religią. Prawdziwą religią, mającą rzesze wyznawców. A potem poszłam o krok dalej... czy tak nie jest z każdą religią na świecie? Ktoś ją wymyślił, a potem jakoś się to potoczyło...
Ponoć bogowie żyją do momentu, aż ostatni wyznawca odwróci się od nich. Na Olimpie pewnie już pusto... ;) 

poniedziałek, 6 lipca 2015

Agnieszka? Obecna!

Z prowadzeniem bloga jest trochę jak z bieganiem - póki wychodzisz na regularne treningi, wszystko jest w porządku. Raz nie wyjdziesz, bo coś wypadło, potem że niby ciężka sesja, potem znowu coś, a teraz że niby gorąco... i nagle okazuje się, że ostatni raz biegałam trzy tygodnie temu.
Dawno nie pisałam - po sesji, która dosłownie przeorała moje zwoje mózgowie, musiałam trochę odpocząć i intelektualnie odbić się od tych wszystkich paragrafów i podziałów...

Z pisaniem bloga jest trochę jak z bieganiem - może i da się bez tego żyć...ale co to za życie! ;) 


piątek, 19 czerwca 2015

have you ever been in...

Czy znacie kogoś, kto NIGDY nie był za granicą?
Moment na zastanowienie...
Ja też nie znam, a przynajmniej nie przypominam sobie...
Mój M... ma kolegę z pracy, który mając trzydzieści kilka lat, nigdy nie był w innym kraju. Nawet na Słowacji, nawet w Niemczech, nawet w Chorwacji. Twierdził, że jakoś się nie złożyło, a tak w ogóle, to polski Bałtyk jest najładniejszy. Koniec cytatu.
A może właśnie to jest właściwe podejście? Byłam na najbardziej wysuniętym na północ punkcie Europy, a nie byłam dajmy na to w Rzeszowie. Zwiedzałam monastyry w Albanii i Macedonii a nie byłam w...Licheniu. Byłam w narodowym parku wulkanicznym na Lanzarote a nie byłam w Puszczy Białowieskiej. Widziałam najpiękniejsze jeziora w Norwegii i Szwecji, a nie byłam na Mazurach. Zwiedziłam wiele stolic Europy, a naszą Warszawę jakoś tak omijam szerokim łukiem.
I to nie jest tak, że uznaję wyższość tego co "za granicą" od tego, co mamy u siebie. Bo mamy naprawdę przepiękny kraj. Tylko...ciągnie mnie do czegoś nowego, do czegoś innego. Ot, czegoś więcej, niż to co mam na co dzień.
I im więcej widziałam, tym większy mam apetyt na dalsze podróże... Mazury jeszcze poczekają....
(z nosem w książkach, w przerwie między zakuwaniem, snuję już plany wakacyjne:)

czwartek, 11 czerwca 2015

autor widmo

Czasem czytając wywiady z gwiazdami szeroko pojętego show-biznesu, mam wrażenie, że powiedzieli o sobie już wszystko - im słabsza gwiazda, tym bardziej sprzedaje swoje życie prywatne. A im pikantniejsze szczegóły, tym lepsza sprzedaż...i tak to się kręci.
Są jednak gwiazdy, które nie dają się temu trendowi, za wszelką cenę pragnące zachować anonimowość... (Prawie) wszyscy o nich słyszeli, ale nikt nie widział ich twarzy. Banksy - jego graffiti trafiły już "na salony", a on sam jest uznawany jako artysta. Nikt nie wie jednak, kim on tak naprawdę jest, nigdy publicznie nie pokazał swojej twarzy. 



Spotkaliście się kiedyś z muzyką Daft Punk? Chociaż nazwiska muzyków tworzących ten fantastyczny zespół są ogólnie znane, jednak na scenie występują zawsze w kaskach. Tworzą muzykę elektroniczną, wydają nowe płyty, koncertują, jednak nie chcą brać udziału w tym całym popkulturowym show i wciąż odmawiają udziału w tej całej zabawie w wielkie gwiazdorstwo.




Amerykański zespół The Residents również koncertuje w maskach. Nikt nie wie, kim są jego członkowie. Polska grupa Bokka również nie ujawnia twarzy ani personaliów....
Pisarze również chronią swoją prywatność, co jest zrozumiałe chociażby z tego względu, że muszą mieć czas i spokój na tworzenie swoich dzieł. Amerykański pisarz, Tomas Pynchon, nie pokazuje się publicznie, nie ma również jego fotografii (prócz tej z wojska, z młodości). Natomiast autor "Buszującego w zbożu", groził pozwem każdemu, kto zakłóci jego spokój w jakikolwiek sposób.
Zastanawiam się jednak, czy taka metoda na ukrywanie się, nie jest formą...promocji. W końcu artysta otoczony aurą tajemniczości jest bardziej...interesujący...

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Ślimak ślimak...

Gdy widzicie takie zdjęcie, co Wam się od razu przypomina?



Podpowiem... "ślimak ślimak wystaw rogi, dam Ci sera na pierogi..."
Znam to od dziecka, lecz nigdy nie wiedziałam, o co chodzi z tym serem i pierogami? Bo na dobrą sprawę, ślimaki robią pierogi?!
Czytając mojej Małej wiersze Jana Brzechwy, znalazłam odpowiedź...

Ślimak

"Mój ślimaku, pokaż rożki,
Dam ci sera na pierożki."

Ale ślimak się opiera:
"Nie chcę sera, nie jem sera!"

"Pokaż rożki, mój ślimaku,
Dam ci za to garstkę maku."

Ślimak chowa się w skorupie.
"Głupie żarty, bardzo głupie."

"Pokaż rożki, mój kochany,
Dam ci za to łyk śmietany."

Ślimak gniewa się i złości:
"Powiedziałem chyba dość ci!"

Ale żona, jak to żona,
Nic jej nigdy nie przekona,

Dalej męczy: "Pokaż rożki,
Dam ci za to krawat w groszki."

Ślimak całkiem już znudzony
Rzecze: "Dość mam takiej żony,

Życie z tobą się ślimaczy,
Muszę zacząć żyć inaczej!"

I nie mówiąc nic nikomu,
Po kryjomu wyszedł z domu.

Lecz wyjść z domu dla ślimaka
To jest rzecz nie byle jaka.

Ślimak pełznie środkiem parku,
A dom wisi mu na karku,

A z okienka patrzy żona
I wciąż woła niestrudzona:

"Pokaż rożki, pokaż rożki,
Dam ci wełny na pończoszki!"

Ślimak jęknął i oniemiał,
Tupnął nogą, której nie miał,

Po czym schował się w skorupie
I do dziś ze złości tupie.

piątek, 5 czerwca 2015

Awizo widmo, czyli jak działa Poczta Polska

Niedawno wysłałam paczkę Pocztą Polską. I poczułam się trochę jak w "Matrixie" albo w jakimś innym świecie, rządzącym się swoimi prawami. Początek był obiecujący - paczkę nadałam w piątek popołudniu, priorytetem, pani w okienku obiecywała, że chyba na pewno dojdzie na poniedziałek, najpóźniej na wtorek - bo wie Pani, to inna firma rozwozi...
Była środa, a paczki ani śladu u odbiorcy. Wpisałam numer przewozowy, zobaczyłam, że paczka we wtorek była awizowana. Zdziwiło mnie to, bo raczej zawsze ktoś u odbiorcy jest w domu. Postanowiłam więc zadzwonić do odbiorcy i zapytać, co i jak. Z niespodzianki nici, ale coś mi podpowiadało, że są jakieś nieścisłości. Znajoma ze zdziwieniem stwierdziła, że cały dzień była w domu, żadnego kuriera czy listonosza nie było, awiza również. Niezrażona, zadzwoniłam do urzędu pocztowego w którym paczka oczekuje na odbiór, a tam radosnym głosem poinformowano mnie, że owszem, listonosz nie zdążył, ale że dowiezie paczkę w dniu dzisiejszym. Na moje pytanie, skąd to awizo, pani odpowiedziała jedynie, że tak mają w systemie, żeby nie mieć problemów. Ręce mi opadły. Czyli to całe śledzenie przesyłki po numerze to jedna wielka utopia (żeby nie powiedzieć ściema).
Inna sprawa, że gdy teraz idę na pocztę, czuję się jak w markecie - kupuję znaczek i słyszę... a może jeszcze gazetkę? ciasteczka? krzyżówki? długopisy? świece zapachowe (!?) A może kredyt?
O co chodzi?!






wtorek, 2 czerwca 2015

co jest dla wszystkich...

Przypominacie sobie taką reklamę - w której siwa starsza pani mówiła - co jest do wszystkiego, to jest do niczego? Zwariowany świat wokół nas stworzył jeszcze jedną maksymę, niejako pokłosie wspomnianego wyżej - co jest dostępne dla wszystkich, już nie jest atrakcyjne....
Zapewne kojarzycie markę Michael Kors. Ubierała się tam Jennifer Lopez i Gwyneth Paltrow. Była synonimem luksusu, dobrego smaku i wyrafinowania. Była.
Wszystko za sprawą faktu, że towar zaczął być przystępny nie tylko dla wybranych.  Jak pisał "Washington Post" - " Kors traci aurę ekskluzywności, niezbędną w przypadku marek luksusowych".
I aż się ciśnie na usta, że ludziom, to się już chyba kompletnie wszystko poprzewracało.
Ale poczekajcie - pomyślmy, a raczej puśćmy wodze fantazji... Jestem milionerką i snobką, która lubi dobrze się ubrać i wyróżniać z tłumu. Kupuję więc torebkę za kilka tysięcy złotych. I nagle okazuje się, że nie jestem jednak wybrana, bo tych torebek jest sprzedanych tak dużo, że jestem jedną z wielu... Czuję się po prostu oszukana - bo skoro dałam tyle pieniędzy, to chcę mieć coś, co nie jest dostępne dla większości. I patrząc od tej strony rozumiem trochę irytację jednej z polskich blogerek (szafiarek), gdy w jednym z popularnych dyskontów pojawiły się torebki renomowanej i drogiej firmy....
Ach te problemy bogaczy... skończmy już to fantazjowanie, w realnym życiu nie mam na szczęście takich dylematów.... Wróćmy jednak do fenomenu marki luksusowej - pojawia się tu jasny schemat - jeżeli czegoś jest mało albo/i jest drogie, z pewnością zrobi karierę. A gdy jeszcze z tym produktem pojawi się jakaś "celebrytka"...sukces murowany!  

niedziela, 31 maja 2015

Cafe Cortado

Do tego wpisu zainspirowała mnie właścicielka bloga Moja Ameryka. W jednym z komentarzy wspomniała o kawie Cortado. Wstyd się przyznać, ale o takiej nie słyszałam. Jeszcze większy wstyd poczułam, gdy przeczytałam, że tą kawę serwuje się we wszystkich dobrych kawiarniach na Wyspach Kanaryjskich - byłam na jednej z nich podczas poprzednich spóźnionych wakacji, i nie piłam takiej! Lekką ulgę przyniósł jednak fakt, że ten rodzaj kawy serwuje się zazwyczaj na Teneryfie - ja byłam na Fuerteventurze. Postanowiłam jednak, mimo wszystko nadrobić zaległości...
Poszukując przepisu na kawę Cortado przekopałam kilkanaście stron, które w mniej lub bardziej poważny sposób mówiły o kawie. I muszę stwierdzić (poprawcie  mnie proszę, jeżeli się mylę), że nie ma jednego przepisu na tą kawę - co region, ba, co restauracja, to inny sposób podania. To ja podam ten najbardziej oczywisty- przygotujcie:
- 1 porcję espresso
- 1 porcję mleka zwykłego, spienionego
- kilka łyżek mleka skondensowanego
- (ewentualnie ajerkoniak, ale o tym później)
Wykonanie - do szklanki (w oryginale ma być z metalowym uchem, czy jakoś tak), na dno wlewamy podgrzane lekko mleko skondensowane, na nie wlewamy espresso i przykrywamy porcją spienionego mleka  zwykłego. W smaku jest niebywale słodka - normalnie nie słodzę kawy, więc mleko skondensowane zasłodziło mi świat. Idealna na leniwe niedzielne popołudnie!


czwartek, 28 maja 2015

wprost w depresję

Wpadł mi ostatnio w ręce jeden z polskich tygodników publicystycznych, chwalących się już na okładce, że jest najczęściej cytowany. Przeglądając go, wpadłam w bardzo ponury nastrój. Nie znalazłam tam ani jednej pozytywnej wiadomości, ani jednego artykułu z dobrym przesłaniem.
Owszem, może trochę odzwyczaiłam się od telewizyjno- prasowego podawania faktów. Na co dzień słucham w radiu, albo czytam w Internecie tylko to, co mnie faktycznie interesuje, a nie przytłacza. Gdyby tak kosmita wziął do ręki ten tygodnik i na podstawie jego zawartości, chciał się przekonać, co dzieje się u nas w kraju, zapewne załamałby się kompletnie i poleciał do innej galaktyki. Bo już z okładki zadają nam pytanie "czym chcą nas kupić", potem przedwyborcze "pitu pitu", niskie emerytury, straszenie Rosją, straszenie Macierewiczem i Kukizem, oskarżanie aktualnej partii rządzącej i opozycji też, narzekanie na oddalający się wciąż wiek emerytalny, doradztwo w sprawie emigracji, Polska na sprzedaż, rozczarowanie UE, nieciekawa sytuacja na Bałkanach i w Grecji... aaaaaaaaaaa! uciekam.
Ja wiem, że nie ucieknę od tych problemów. Zdaję sobie również sprawę, że żyjąc w tym kraju, powinnam wiedzieć, co się dzieje, bo to ma bezpośredni lub pośredni wpływ na moje życie. Rozumiem, że wokoło nie dzieje się najlepiej - wystarczy posłuchać ludzi o czym mówią. Nie dziwię się już teraz, dlaczego wszyscy wokół narzekają - gdy coś powtarzają Ci w TV, prasie i Internecie, a ty w to przyjmujesz bezrefleksyjnie, przejmujesz niejako ten styl i...narzekasz na wszystko. Nie wierzę, że w naszym kraju dzieją się tylko złe rzeczy - ale te chyba lepiej się sprzedają....

poniedziałek, 25 maja 2015

Ja to mam magnes na "dziwnych" ludzi...

Siedziałam na ławce, zaczytana w jakiejś gazecie. Z niedaleka dobiegł mnie dźwięk "pufff pufff pufff". Zdziwiona, oderwałam wzrok od lektury i zamarłam. Wpatrywały się we mnie wielkie, niebieskie oczy- "jestem pociągiem" - powiedział. "mam na imię Tomas".
Nie od dzisiaj wiem, że przyciągam specyficznych ludzi, ale to było  mistrzostwo świata...
Tomas kręcił się niespokojnie, raz po raz patrząc na mnie ukradkiem. Podszedł bliżej, zaczął mi się przyglądać z nieukrywaną ciekawością..."czy ty jesteś pociągiem?" zapytał. Hmmm - o ile wiem, to jestem człowiekiem. "A co to masz?!" wykrzyknął widząc moje pomalowane paznokcie... "jeden różowy, drugi fioletowy...i znowu różowy!" wyjaśniłam, że to lakier do paznokci...
"Mama pomalowała, gdy spałam" - dodała moja Mała robiąc kolejną babkę w piaskownicy. Tomas stwierdził tylko "aha" i pojechał wykrzykując puffff puffff puffff...
Dzieciom to jednak wolno więcej...
Bo gdyby tym Tomasem był dorosły....